top of page

Erasmusowy włoski dla „średniaków” we Florencji
Agnieszka Smołka

Jest taka rzeźba we Florencji umieszczona na rondzie niedaleko przepięknej Porta Romana (jednej z bram wjazdowych do miasta), która nazywa się „Dietro-Front”, co dosłownie można tłumaczyć „za-z-przodu” („zwrot”), a w wolnym tłumaczeniu można rozumieć jako „przodem do tyłu”. Trzeba szczerze powiedzieć, że jest to brzydka rzeźba, a biorąc pod uwagę liczne zabytki Florencji, jest po prostu wobec nich - paskudna.

Posąg Dietro-Front składa się z dwóch dużych (około sześciu metrów wysokości) postaci kobiecych, pionowa wskazuje na Via Senese, która przechodzi w Via Cassia, a następnie prowadzi w kierunku Rzymu; druga postać (wysokość około trzech metrów) umieszczona na głowie pierwszej skierowana jest w stronę Via Romana prowadzącą do serca miasta, stolicy Toskanii.

Rzeźba autorstwa Michelangelo Pistoletto (nie mylić z wiadomym Michałem Aniołem) została zaprezentowana po raz pierwszy w 1984 i od razu wzbudziła protest mieszkańców, którzy przezwali ją „ból głowy” i domagali się jej usunięcia. Na ratunek dziełu pospieszył sam Pistoletto, który tak je objaśnił: „Rzeźba Dietro-Front ma jasne znaczenie. Jest dwukierunkowa; postać idzie w jedną stronę, niosąc na głowie drugą postać, która idzie w drugą stronę. Z Florencji w okresie renesansu wyszły nowe idee w dziedzinach artystycznych, naukowych, architektonicznych i ekonomicznych. Wszystko, co nowoczesne, zaczyna się od tego miejsca, od Florencji. Moja rzeźba opuszcza Florencję na spotkanie ze światem i jednocześnie powraca druga postać: to powrót do nowoczesności ze świata, właśnie do Florencji”.

Myślę, że ten kamienny posąg dookreśla moje bycie we Florencji. Kiedy z niej wyjeżdżałam 12 lat wcześniej, nie sądziłam, że kiedykolwiek powrócę, a już na pewno, że powrócę w formie ucznia. Wyjazd na Erasmusa dla Kadr był w moim przypadku strzałem w dziesiątkę. Kurs języka włoskiego z elementami kultury i sztuki to chyba najlepsza opcja dla polonisty, który podstawy tego języka opanował sam (dzięki mocno krytykowanej apce Duolingo).

Mój kurs erasmusowy trwał od 3 do 14 sierpnia 2020 roku, w szkole mieszczącej się w siedemnastowiecznym palazzo, w ścisłym centrum Florencji, „rzut beretem” od Duomo (Katedry Santa Maria del Fiore). Wybór kwatery na mój pobyt we Włoszech podyktowany był tym właśnie faktem, że musiałam jakoś do szkoły się dostać, a Florencja to miasto, gdzie albo chodzi się pieszo, albo jeździ rowerem. Zamieszkałam zatem w centrum historycznym, w klimatycznym mieszkanku na Oltrarno, w artystycznej i modnej obecnie wśród milenialsów dzielnicy, po drugiej stronie rzeki Arno. Przemierzałam więc przez 10 dni dwa razy po 25 minut cudowną trasę od mojego lokum do szkoły i z powrotem. Ponieważ znam dobrze uliczki tego miasta, starałam się aby za każdym razem wejść w inny zaułek, przejść innym mostem (w centrum jest ich aż 4).

Każdy poranny marsz w atmosferze budzącej się Florencji (godzina ósma to dla Włochów rozruch, a dodatkowo w sierpniu jest mniej tłoczno, bo pojechali na wakacje) był niezwykle przyjemny, zwłaszcza, że jeszcze „chłodny”. Na ulicach brak turystów, bary okupowane tylko przez tych nielicznych „lokalsów”, którzy na urlop nie pojechali, brzęk filiżanek i to ciągłe „un caffe per favore”. Śniadanie z widokiem na Duomo czy Ponte Vecchio zaliczam w poczet niebiańskich przyjemności, które dał mi ten wyjazd.

Zajęcia trwały codziennie od 9 do 14.30 z przerwą na lunch. Ponieważ był to czas pandemii i różnych obostrzeń, a szkoła właśnie wtedy (dokładnie od 1 sierpnia) na nowo się otworzyła na zajęcia stacjonarne, dlatego grupa, która miała mieć około dziesięciu osób, stała się grupą „elitarną” złożoną z osób trzech, z których tylko ja byłam na Erasmusie. Była to pełna mieszanka: ja - 44-letnia polonistka, 22-letni Aaron z północnej Anglii (do poznania go myślałam, że dobrze rozumiem angielski…, ale miał tak silny akcent, że nawet nasz lektor uczący od wielu lat angielskiego miał problem go zrozumieć) oraz pani w kwiecie wieku - Birgitt z Niemiec. Dla urozmaicenia zajęcia prowadził „maestro” Enzo, urodzony florentczyk z tą typową dla autochtonów dumą i pewnością siebie. I choć wiekiem mógłby być dziadkiem dla większości kursantów, to energię miał większą niż niejeden dwudziestolatek.

Tak zaplanował zajęcia, że do południa była gramatyka, a po przerwie były zajęcia z mówienia. Tak naprawdę zajęcia z gramatki też były głównie na mówienie, ponieważ nacisk kładziony był na używane przez Włochów związki frazeologiczne i użycie czasów w nietypowych codziennych zastosowaniach (np. użycie czasu przyszłego dla określenia przypuszczenia w teraźniejszości…).

Ponieważ nigdy wcześniej nie mówiłam po włosku, miałam „przyspieszony kurs”, który był chyba najbardziej efektywnym lektoratem, w jakim kiedykolwiek uczestniczyłam. Na zajęciach panowała cudowna atmosfera żartu i lekkiej ironii, ale nie zawsze było miło, ponieważ Enzo był wymagający i nie pozwalał niczego tłumaczyć w innym języku jak włoski, więc czasem dochodziło do spięć. Kurs przewidywał także zajęcia poza szkołą; razem z Katrin (dziewczyną z Austrii, tez „erasmusową”, ale poziom wyżej) uczestniczyłyśmy w dwóch wycieczkach: do Kaplicy Medyceuszy (bez kolejki!) i w spacerze po Florencji wraz ze zwiedzaniem zachowanego stylowego wnętrza średniowiecznego domostwa zamożnych mieszczan (można się było zdziwić, jak „na bogato” żyli Włosi w XIV wieku!) Co prawda miałam już okazję widzieć te dwa miejsca, ale narracja w języku włoskim, podczas wycieczki we troje (oprowadzał nas Mario – inny lektor, pasjonat sztuki) były tym, o czym nigdy nie marzyłam. Wisienką na torcie okazały się warsztaty kulinarne, w których uczestniczyli też chętni z innych kursów prowadzonych przez szkołę – około dwunastu osób. Wspólnie przygotowaliśmy pełną włoską kolację z przystawką, daniem głównym i deserem. To na pewno była najtrudniejsza lekcja włoskiego na tym kursie, bo nasz master chef mówił z dziwnym akcentem i do tego jeszcze w maseczce. Prawdę mówiąc, cały kurs odbył się w maseczkach (z punktu widzenia metodyki – mało to użyteczne), ale Enzo na lekcjach miał chociaż „vizierę” (przyłbicę), więc dało się coś z ruchu ust odczytać. Nasz kucharz był Sycylijczykiem, więc tym bardziej byłam z siebie dumna, że poradziłam sobie z zadaniem i wszystko wyszło wspaniale. Uczta typowo po włosku trwała parę godzin, podczas których można było porozmawiać w różnych językach z np. panią profesor z Rio de Janeiro i angielskim bogatym emerytem, który zaskoczony lockdownem we Florencji postanowił już nie wracać do domu. To było wspaniałe kulinarne i kulturowe doświadczenie!

Trudno w kilku zdaniach opisać, co można zobaczyć we Florencji – typowe miejsca dla turystów można znaleźć w każdym przewodniku. Ja zachęcam do samodzielnego odkrywania uroków tego pięknego miasta. I jak już się przejdzie typowe „must see”: Duomo, Campanillę, Piazza Signoria, kopię „Dawida” Michała Anioła, Loggię Lanzi obok Palazzo Vecchio, tzw. most złotników (nawiasem mówiąc, nikt z mieszkańców Flo tak o nim nie mówi) – Ponte Vecchio, statuę dzika…. I jak już dostanie się stendhalismo (nazwa choroby od nazwiska francuskiego pisarza Stendhala, zwana też „efektem wow”, objawiająca się albo stałym podnieceniem albo syndromem przytłoczenia i zagubieniem wśród nadmiaru zapierających dech w piersiach zabytków – wiem, co mówię, bo miałam!) i straci się orientację…, to trzeba popatrzeć w górę, a tam, w oddali, pokaże się na szczycie, po drugiej stronie Arno, biała fasada kościółka San Miniato. Tak, trzeba się tam wspiąć, ale nie będzie się żałowało, bo widoki stamtąd – „epickie”, jak mówi młodzież. Polecam to miejsce, bo jest niezwykle spokojne, we wnętrzu kościółka słychać gregoriańskie śpiewy, a tuż obok, idąc niespiesznym krokiem, można obejrzeć pełen białych nagrobków urokliwy cmentarz. A jak latem grają cykady – to jest się jak w niebie!

Innym moim nieoczywistym celem jest okolica kościoła Santa Croce, nie tylko, żeby programowo zobaczyć pomnik Dantego, a na nim zmarszczone czoło wieszcza (pewno wciąż się wścieka, że go wyrzucili z Flo), ale niedaleko jest malutki targ Sant’Ambrogio, gdzie taniej niż w Mercato Centrale kupić można lokalne produkty. Na wieczór polecam dzielnicę trattorii – czyli Oltrarno, a zwłaszcza plac przez pięknym kościołem Santo Spirito.

I to chyba tyle na pierwszy raz; nie sposób zobaczyć wszystkiego, bo Florencja jest dla turysty za bogata. O wnętrzach muzeów i kościołów już nawet nie wspomnę… Mi udało się zobaczyć po raz piaty Galerię Uffizi, no ale tego nie mogłam odpuścić! I wbrew temu, co mówi się o tym mieście, że bywa brudne, prawie zawsze zatłoczone, to trudno się sprzeczać na temat jego uroku.

Wierząc w magię miejsc, jestem przekonana, że tam wrócę – może na kolejny kurs, na poziomie B1? A może na jakąś wycieczkę z uczniami, gdy „czasy Covida” miną? Kto wie?

Wciąż mam w pamięci oryginalną rzeźbę Pistoletta; pierwotnie budzącą kontrowersje, a dziś już na stałe wpisaną w architekturę okolic Porta Romana. Lubię też jej interpretację, którą podała mi moja stara przyjaciółka Sonia, rodowita florentynka: choćbyśmy wyjechali na dobre z Florencji, nasza głowa zawsze pozostanie w tym cudownym mieście, które sprawi, że duch florenckiego renesansu zawsze w nas będzie. Po prostu z tego miasta nie da się wyjechać!

bottom of page